Reklama

Tomasz Raczek w Wyszkowie: „Kałużyński łamał zasady. Był moim bohaterem”

Redakcja wdi24
04/11/2025 11:48

„Ludzie mówili: on tego nie zrobi. A on to robił” — tak o Zygmuncie Kałużyńskim w Wyszkowie mówił Tomasz Raczek. Spotkanie z uznanym krytykiem filmowym odbyło się w WOK „Hutnik” 24 października. Ci, którzy zdecydowali się wziąć w nim udział, z pewnością docenili, że gość nie tylko opowiadał o kulisach powstawania filmu o Kałużyńskim (który wspólnie obejrzeli), ale też zdradził mnóstwo prywatnych wspomnień. Było dużo anegdot — nierzadko z wyraźnym morałem. Raczek wracał do szkolnych lat (w tle przewijali się bardzo znani dziś politycy), mówił o swojej drodze do niezależności, o wartości sporów i otwartej dyskusji, o tym, jak zmieniła się telewizja i media w ogóle. Trudno nie dodać: to było bardzo szczere spotkanie. Gość nie potraktował Wyszkowa jak przystanku „po drodze” — z pełnym zaangażowaniem oddał cały piątkowy wieczór wyszkowskiej publiczności.

Kałużyński — osobność, prowokator, partner sporów

Zygmunt Kałużyński zmarł w 2004 roku. Znany był nie tylko z wielkiej miłości do kina. Wraz z Tomaszem Raczkiem tworzył cykl „Perły z lamusa”. Nazwę wymyślili wspólnie: „Perły” — stare filmy, perełki. „Czegoś w tym brakuje. Może: filmowe perły?” — zastanawiali się. „To niech będą Perły z lamusa” — powiedział Zygmunt. „Spytałem, dlaczego z lamusa. Odpowiedział: ‘Bo ja jestem lamusem’” — opowiadał Raczek.

Zanim jednak doszło do telewizyjnego duetu, młody Tomasz Raczek w szkole pisał już wypracowania o Kałużyńskim, gdy tematem był „mój bohater”. Wiele lat później panowie nie spotykali się już tylko w pracy.

— Przez 10 lat, spierając się o filmy, zaprzyjaźniliśmy się. To jest dowód na to, że mając różne poglądy można się zaprzyjaźnić, a nie znienawidzić. Ja w to bardzo wierzę — mówił Raczek.

Do tego stopnia, że w chorobie Kałużyński właśnie Raczka podał jako swoją najbliższą rodzinę. To jemu pozwolił na przeprowadzenie rozmowy w filmie dokumentalnym, który Raczek wraz z reżyserem Janem Sosińskim nakręcili w trybie pilnym. Żeby zdążyć, zanim odejdzie.

— Na zasadzie tzw. zdjęć uciekających. Dostaje się zgodę na użycie kamery z pominięciem procedury, w sytuacji wyższej konieczności, polegającej na tym, że bohater może za chwilę nie być już dyspozycyjny — wyjaśniał Raczek.

O koncepcji filmu mówił reżyser, Jan Sosiński: — W tym szaleństwie jest metoda. Wymyśliłem wtedy, że musimy wykorzystać fragmenty filmów, o których mówił pan Zygmunt, a że nie było pieniędzy na prawa, to żeby je zaanimować. Zatrudniliśmy artystów, pasjonatów animacji — która wtedy, ponad 20 lat temu, dopiero raczkowała. Baliśmy się, że nie skończymy tego filmu. Stała się rzecz kompletnie niebywała. Po zdjęciach pan Zygmunt wyszedł z hospicjum, napisał dwie książki, żył jeszcze około dwóch lat.

I obejrzał film. — Miałeś szansę usłyszeć od bohatera, czy mu się film podobał. A bohater był jednym z najważniejszych krytyków filmowych — dodawał Raczek. — Bardzo się wzruszył. To było zupełnie magiczne — dopowiadał reżyser.

Tytuł filmu wymyślił sam główny bohater: „Pół życia w ciemnościach” — nawiązując do lat spędzonych w ciemnej sali kinowej. Tak zamierzał zatytułować swoją autobiografię, gdyby miał ją napisać. I właśnie tym filmem rozpoczęło się spotkanie, które prowadził dyrektor „Hutnika” Wiktor Czajkowski. — O Zygmuncie Kałużyńskim trudno się opowiada, ale spróbujemy podjąć to ryzyko. Wielu go wspomina — i przeważnie źle — mówił dyrektor.

To, co doskonale widać już w filmie: był osobnością. Kontrowersyjny, krnąbrny, ale z niebanalnym widzeniem tematów i nieoczywistymi osądami. Mistrz ciętego języka i autokreacji. Potworny bałaganiarz.

— "Z tym sprzątaniem to są przesądy. Nie należy odkurzać, tylko czekać, aż zbierze się w kątach. Potem przejść z reklamówką raz na pół roku — i już” — mawiał Kałużyński. — Niemyte okna od 30 lat dały naturalny filtr w kamerze. Wystarczyło dmuchnąć — mówił reżyser.

Uwielbiał „wsadzać kij w mrowisko”. — Lubił, żeby go źle wspominać. Wymyślał różne historie na swój temat. Opowiadał, że Żuławski, jak go zobaczył, to powiedział: „chce mi się splunąć na pana widok”. Że Agnieszka Holland powiedziała, że jest szkodnikiem polskiego kina. On to wszystko sobie zapisywał. Ja mówiłem: „ale to jest nieprawda”. On na to: „wchodzę do autobusu i na mój widok jakiś starszy pan powiedział ‘tfuu’ i się przesiadł”. Ale ja jeździłem z nim po Polsce autobusami, pociągami i nic takiego się nie wydarzało. Wręcz przeciwnie — budził sympatię. To, że Żuławski tak mówił, Agnieszka Holland i Krzysztof Zanussi — to akurat się nie dziwię, bo on się do nich przyczepiał bez przerwy i ich przedrzeźniał.

— Agnieszka Holland do dzisiaj mi wypomina: „ale po co współpracowałeś z tym człowiekiem?” — przyznał Raczek.

„Krzyżacy” i prywatny powód niechęci

— Jest jeden reżyser, szczególnie znienawidzony… — dodał Wiktor Czajkowski. Kałużyński szczególnie nie lubił Aleksandra Forda — i miał ku temu niemały powód. Reżyser „Krzyżaków” uwiódł żonę Kałużyńskiego, Eleonorę Griswold — o 30 lat młodszą aktorkę. Romans przerodził się w miłość; — Griswold odeszła od Kałużyńskiego i związała się z Fordem. Jeszcze jako żona Kałużyńskiego urodziła dziecko Forda — przypomniał krytyk.  — Od tego czasu wszystkie filmy Forda były „złe”, nawet te, które jeszcze nie powstały — komentował Czajkowski.

— Nie mogliśmy rozmawiać na jego temat — opowiadał Tomasz Raczek. — W ogóle nie interesowała go twórczość tego człowieka. Ford właściwie poniósł karę — można powiedzieć, że karma tu się obudziła. Był postacią niesłychanie wpływową w polskim świecie filmowym w latach 50. do połowy lat 60. Mógł wszystko, dobrze żył z władzami. Sukces „Krzyżaków” dał mu dodatkową siłę. Ale trzeba pamiętać — czego nie ukrywał — że był pochodzenia żydowskiego. I kiedy wybuchła sprawa Marca ’68, czyli wywołana przez Władysława Gomułkę akcja pozbywania się Żydów z Polski, to wpłynęło też na status Aleksandra Forda. Postanowił wyjechać z Polski; nagle stał się personą non grata.

Telewizyjne ostre starcia: „Panie Jerzy…”

Zygmunt Kałużyński potrafił iść na zwarcie. W programie na żywo, w rozmowie z profesorem filmoznawstwa o „Nocach i dniach”, uznał, że dyskusja argumentów nie ma sensu i… przeszedł „do siły fizycznej”.

— Wyciągnął pasek ze spodni, mówiąc: „teraz to panu przyłożę” — relacjonował Raczek. — Do Jerzego Antczaka zwracał się: „Panie Jerzy, pan nic nie zrozumiał z książki Dąbrowskiej. Wszystko pan zinterpretował odwrotnie, niż ona chciała. Pan nie ma pojęcia, co pan nawymyślał. Jakby Dąbrowska się obudziła w trumnie i zobaczyła pana film, to by się przekręciła”. To były czasy tzw. publicystyki kulturalnej — pojęcie dziś praktycznie nieobecne (kultura wylądowała w dziale „rozrywka”). Program szedł w Dwójce, na żywo, „sam na sam” od 20.00 do 22.00.  Kiedy Zygmunt zaczął szaleć, publiczność zaniemówiła. Wtedy telewizyjne dyskusje wyglądały tak, że kolejny mówca zaczynał: „zgadzam się z moim przedmówcą”. Zygmunt się nie zgadzał, łamał zasady. Zapadła decyzja, że przedłużamy program. Film zacznie się później. Za komuny takie rzeczy były możliwe. Dziś nie do pomyślenia, żeby przedłużyć program tylko dlatego, że rozmówcy ciekawie rozmawiają. Ludziom zapierało dech. Mówili: „on tego nie zrobi”. A on to robił — więc był moim bohaterem — opowiadał Raczek.

 Lekcja z „III Rzeszy”

Kałużyński pojawił się w życiu Tomasza Raczka bardzo wcześnie. — Dostałem nawet uwagę za wybranie takiego autorytetu w licealnym wypracowaniu o ulubionej postaci telewizyjnej — wspominał. — Konsekwencji nie pamiętam. Za to poniosłem je za inne wypracowanie, jeszcze w podstawówce. Napisałem o ulubionej aktorce. Wybrałem niemiecką Marikę Rökk — hitlerowską aktorkę wodewilową, gwiazdę III Rzeszy.

— Moją polonistkę doprowadzałem do szału. Byłem dobrym uczniem, olimpijczykiem, a jednocześnie potwornie mnie wkurzało, że np. strasznie długo przerabiała „Pana Tadeusza” — każdą księgę tygodniami. Prowadziłem więc wojnę i ją prowokowałem — zdradzał.

— Pękła ze złości. Poszliśmy do dyrektora, który był wstrząśnięty: jak ja mogłem to w ogóle oglądać. Pokazał rękę z wytatuowanym numerem i powiedział: „To jest z Oświęcimia, a mój uczeń pisze takie rzeczy” — wspominał Raczek. Wezwano rodziców.

 — Mój ojciec też pokazał swój tatuaż. Też był więźniem. I wytłumaczył: „To ja poszedłem z nim na przegląd filmów III Rzeszy. Po to, żeby zobaczył, jak to wyglądało. Jak mogę mu zabronić wiedzieć o tym? On ma to ocenić. Mój syn jest mądry i będzie wiedział, co z tym zrobić”. Tak mnie wybronił — mówił Raczek. — Od dziecka pozwalał mi zbudować własny system wartości. Od taty dostałem pierwszą książkę Zygmunta Kałużyńskiego — „Nowa fala zalewa kino”. Zorientował się, że piszę recenzje filmowe do gazetki szkolnej, i powiedział zdanie, które stało się najważniejsze, jakie usłyszałem od rodziców: „Jeżeli interesujesz się filmem, powinieneś przeczytać tę książkę, bo ten facet pisze inaczej niż wszyscy”. Warto mieć zdanie inne niż wszyscy — warto to poznać.

— Mama mówiła odwrotnie: „Po co się tak wychylasz? Ludzie nie będą cię lubić. Napisz jak wszyscy. Będzie ci łatwiej, nie narażaj się”. Też chciała dla mnie dobrze, ale inaczej. Ojciec chciał mi pozwolić spełnić siebie i być sobą.

Kałużyński zaprzyjaźnił się potem również z ojcem Raczka. Sam Tomasz podkreślał, że miał wiele szczęścia. Korzenie ma w Warszawie, ale od strony babci również w okolicach Wyszkowa. — Kiedy wśród moich kolegów rodzice się rozwodzili, ja — jedynak — miałem rodziców, którzy byli ze sobą całe życie. Nie wiedziałem, co to są konflikty — słyszałem o nich od kolegów. Do tego miałem właściwie „podwójnych rodziców”. Pojawiły się dwie osoby, które chciały wejść w tę rolę: Zygmunt Kałużyński i Helena Oli, szefowa Klubu Miłośników Warszawy. Nigdy nie miałem poczucia zagrożenia. Moi opiekunowie stworzyli poczucie bezpieczeństwa przy jednoczesnym zezwoleniu na absolutną wolność intelektualną — podkreślał.

Lelewel i „awantura” o promocję

Tomasz Raczek ujawnił też inne ciekawostki ze swojej przeszłości. Uczęszczał do liceum, do którego chodzili różni aktorzy i politycy, m.in. bracia Kaczyńscy. Jak przyznał, nie mieli oni identycznych wyników.

— Liceum Joachima Lelewela w Warszawie. Jeden z braci świetnie przechodził z klasy do klasy, miał same piątki, drugi miał problemy z różnych przedmiotów. Po trzeciej klasie doszło do awantury. Nie dostał promocji do klasy maturalnej. Miał trzy dwóje — z polskiego, angielskiego i przysposobienia obronnego. Wyglądało na to, że będzie musiał powtarzać trzecią klasę. Wtedy wkroczyła ich matka: nie zgadza się, by ich rozdzielać — muszą być razem. Rada pedagogiczna nie przystała na to. Potem, poprzez męża pracującego w Komitecie Centralnym PZPR, postanowiła interweniować u najwyższych władz oświatowych w Warszawie. Przyszło polecenie, żeby tego jednego promować dalej. Dyrektor odmówił. Ostatecznie bracia zmienili szkołę i obaj zostali promowani do czwartej klasy w innym liceum na Żoliborzu. Dyrektor mojego liceum stracił stanowisko i został zmuszony do przejścia na wcześniejszą emeryturę. Mnie potem uczył matematyki — opowiadał.

Kodeks krytyka

Raczek mówił, jak przeszedł drogę z krytyka teatralnego na filmowego. Wspominał żarty Daniela Passenta — „od którego nauczył się uczciwości i odwagi”. Raczek napisał mocną krytykę sztuki Passenta „Mściwa topielica”, a Passent — jako zastępca redaktora naczelnego — opublikował ją bez zmian.

Był też „kodeks krytyka”, o którym mówi dziś młodszym i do którego sam nie zawsze się stosował.

— Krytyk nie powinien przechodzić na „ty”, pić wódki i przyjaźnić się z aktorami i reżyserami. Teraz przekazuję to młodym kolegom, a oni pukają się w czoło: „Nie po to zostałem krytykiem, żeby nie przechodzić na ‘ty’ z reżyserami — to przepustka do świata artystycznego”. Kiedyś też zlekceważyłem ten przepis — przyznał.

Przez trzy lata, jako krytyk „Polityki”, jeździł na premiery do teatrów w całej Polsce. Często po spektaklach odbywały się składkowe bankiety.

— Na początku myślałem: jasne, bardzo przyjemnie. Przechodziliśmy szybko na „ty”. Na starcie było przyzwoicie, a potem… Na przykład aktorki pytały: „Czy uważasz, że jestem gorsza od tej czy tamtej?”, albo aktor grający Hamleta, który położył tę sztukę. Wiedziałem o tym, że miał trudny czas w życiu, bo się zaprzyjaźniłem z nim, fantastyczny facet. Wracałem do Warszawy i co miałem zrobić? Napisać uczciwą recenzję o złym spektaklu i że „Mirek” zagrał okropnie Hamleta? Czy mieć z tyłu głowy, że się zeświniłem? Przecież wiem, dlaczego mu ta rola nie wyszła — i mam udawać, że nie wiem, i go krytykować? Można też zrobić jak większość moich kolegów, którzy piją wódkę i są „ze środowiska” — nie chcą być świniami. I wtedy np. piszą… „Inscenizacja ‘Hamleta’ okazała się absolutnie zaskakująca. Trudno było wcześniej wyobrazić sobie, że Mirek może tak zagrać Hamleta…”.

— Każdy odbiorca powinien wytypować sobie krytyka, którego osobność jest mu najbliższa i nigdy nie brać pod uwagę „opinii większości”. Najczęściej nie prowadzi ona do prawdy — jeden powtarza za drugim, albo wszyscy razem siedzieli i pili wódkę — mówił.

Po latach pracy zna już prawie wszystkich. — To moment, kiedy „wie się za dużo”. Rodzi się frustracja. Podzieliłem się wątpliwościami z Kałużyńskim. On na to: „Zostaw teatr. Co to za środowisko — parę osób na krzyż. Pisz o kinie. Jak skrytykujesz Jane Fondę, to ona się w życiu nie dowie. A nawet jak się dowie, to będzie miała to w nosie”. I przeszedłem do filmu.

Kałużyński radził mu też… nie chodzić do teatru: — „Obniżasz poziom sztuki. Jak siadasz na widowni, jesteś widoczny. Aktorzy tak się denerwują, że gorzej grają. Nie można z tobą iść na przedstawienie, bo na pewno będzie gorsze”.

„Panie Tomku, bał się pan bardziej w Sopocie, czy teraz?”

W latach 80. Tomasz Raczek leciał samolotem do Wiednia, który został uprowadzony.

— Porywacz poderżnął gardło stewardesie. Druga krzyczała, żeby chować się za oparcia - to był moment, gdy zaczynałem być rozpoznawalny, zadebiutowaliśmy z Grażyną Torbicką jako prowadzący festiwal w Sopocie - i w tej sytuacji, pani, która siedziała obok, nagle pyta: „Panie Tomku, pan się bardziej bał w Sopocie, czy teraz?”.

Publiczność w WOK „Hutnik” słuchała uważnie — raz śmiejąc się z anegdot, raz zupełnie milknąc przy wspomnieniach. Wiele z tych historii miało dobre zakończenie, jak ta o porwaniu samolotu, którą dzięki relacji Tomasza Raczka opisał później „New York Times” — na pierwszej stronie. Ale ten wieczór był czymś więcej niż spotkaniem z przeszłością. To była rozmowa o odwadze myślenia inaczej, o wolności i o tym, że nawet w najciemniejszej sali kinowej można zobaczyć więcej niż w świetle reflektorów.

Źródło: A.J.
Reklama

Komentarze opinie

Podziel się swoją opinią

Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.

Komentarze mogą dodawać tylko zalogowani użytkownicy.

Zaloguj się

Reklama

Wideo wdi24.pl




Reklama
Wróć do